Pomysł na wyjazd rowerowy - Centralny Szlak Rowerowy Roztocza z dziećmi
Centralny Szlak Rowerowy Roztocza (w skrócie CSRR) to międzynarodowy, drugi najdłuższy po Green Velo i jeden z najstarszych szlaków rowerowych istniejących na terenie woj. lubelskiego. Jego łączna długość wynosi 256 km, z czego 185 km na terenie Polski i 71 km na terenie Ukrainy.
Przebieg, mapy i oznakowanie Centralnego Szlaku Rowerowego Roztocza (CSRR)
CSRR zaczyna się przy stacji kolejowej w Kraśniku i prowadzi przez Szastarkę, Goraj, Radecznicę, Szczebrzeszyn, Zwierzyniec, Józefów, Bełżec i Siedliska do Hrebennego, gdzie przekracza granicę polsko-ukraińską. Dalej przez Rawę Ruską, Potylicz, Magierów i Krechów dociera do Brzuchowic, gdzie formalnie się kończy. Stamtąd do centrum Lwowa jest jeszcze kilkanaście km jazdy, głównie drogą dla rowerów. Na terenie Ukrainy od szlaku odchodzą dwie odnogi, jedna do Żółkwi, a druga do Wereszczycy.
Mapa zrealizowanej trasy. Poniżej, mapa dogrywki z września 2020 r.
Przekroczenie granicy w Hrebennem jest problematyczne – jest to przejście samochodowe, a doświadczenia z przejazdu rowerem są różne. W 2013 i 2016 roku bez problemu w obie strony przejechaliśmy rowerami, a w 2018 roku strona ukraińska zatrzymała nas na szlabanie i musieliśmy złapać busa (w obu kierunkach). Prościej sytuacja wygląda w przypadku rajdów i grup zorganizowanych. Budowa przejścia pieszo-rowerowego w Hrebennem stale się przeciąga, strona polska miała już zagwarantowane środki, ale ukraińska zablokowany kredyt. Jakie są perspektywy w roku 2021 – ciężko określić. Na pewno granicę da się przejechać rowerem, jednak by nie być zaskoczonym należy z góry zakładać, że polską część przejedziemy bez problemu, a na ukraińskiej trzeba będzie łapać stopa, rowery chować do prywatnych samochodów/busów i straci się na to min. 2 godz.
Szlak dzięki projektowi BikeLike Roztocze (https://roweloveroztocze.pl) został na nowo oznakowany przy użyciu znaków R-4 (pomarańczowe) w miejscu starych znaków R-1 (białe). Szlak na znaku jest wyróżniony czerwonym kolorem paska, natomiast wg mnie lepiej byłoby, gdyby wzorem innych długodystansowych szlaków w Polsce oznakowano go logiem szlaku (gdyby takie powstało).
Samo oznakowanie jest bardzo czytelne i prawie cały szlak (wyjątkiem są odcinki na Roztoczu Wschodnim, wspomniane w relacji) po stronie polskiej można przejechać bez mapy papierowej i nawigacji. Część ukraińska również zapewne została oznakowana, jechałem nią ostatnio w czerwcu 2019 roku jeszcze przed całym procesem.
W ramach wspomnianego projektu BikeLike Roztocze wydano również nowe mapy CSRR i z takich korzystam podczas podróży. Zarówno duża mapa rozkładana jak i ta w wersji książeczki przydają się znakomicie. Czytelność map, bardzo duża dokładność (skala 1:50 000) i doskonały profil hipsometryczny nie pierwszy raz wyróżniają wydawnictwa lubelskiej firmy Kartpol.
Na stronie roweloveroztocze.pl nie udało mi się znaleźć do pobrania śladów .gpx, sam osobiście z takich nie korzystam.
Trudność, nawierzchnia, bezpieczeństwo i dzieci na CSRR
Szlak roztoczański nie jest szlakiem łatwym i nawet wprawieni turyści rowerowi mogą się na nim zmęczyć, trafiając na podjazdy o nachyleniu przekraczającym 10%, występujące zwłaszcza na Roztoczu Zachodnim pomiędzy Kraśnikiem i Zwierzyńcem. Normalny sakwiarz przejedzie szlak w 2-3 dni, ale jadąc z dziećmi należy z góry zakładać, że w niektórych miejscach rowery trzeba będzie pchać lub też pchać najpierw swój rower, a później dziecka – szczególnie gdy ono też wiezie sakwy. Plusem każdego wysiłku przy wjechaniu na górę są jednak na Roztoczu przepiękne falujące krajobrazy i długie zjazdy, na których dzieci mogą trochę odpocząć.
Optymalny czas podróży całym szlakiem z dziećmi to 6 pełnych dni, z których jeden warto przeznaczyć na dzień przerwy - najlepiej w Zwierzyńcu, bo znajduje się w połowie drogi do granicy.
Większość CSRR ma nawierzchnię asfaltową (głównie drogi publiczne, okazjonalnie drogi i pasy ruchu dla rowerów) i jest przejezdna na każdym typie roweru. Natężenie pojazdów na drogach publicznych jest akceptowalne dla podróży z dzieckiem jadącym na własnym rowerze, bardziej uważać trzeba jedynie na Roztoczu Zachodnim, gdzie są odcinku z większym ruchem. Zasadniczo – im bliżej granicy, tym ruch mniejszy. Stan samego asfaltu także jest bardzo różny i wpływa jedynie na tempo jazdy i wygodę.
Bardzo wymagający podjazd o nachyleniu 11%.
Niestety – i to trzeba podkreślić – szlak ma dwa bardzo problematyczne miejsca, będące zarówno wyzwaniem fizycznym jak i związanym z bezpieczeństwem dzieci.
Pierwsze to przejazd przez teren Szczebrzeszyńskiego Parku Krajobrazowego pomiędzy wsią Dzielce (za Radecznicą) a wierzchowiną ponad Szczebrzeszynem. Po opadach przejechanie a nawet przepchanie rowerów jest niemożliwe z uwagi na bardzo śliskie podłoże lessowe i nachylenie terenu. Ten nieutwardzony odcinek ma niecałe 5 km, ale wypada w najgorszym możliwym miejscu, gdyż jedyną alternatywą w okolicy jest ominięcie go drogą krajową nr 74. Dla jadących w kierunku wschodnim jest to 2 km pchania rowerów pod stromy podjazd z bardzo szybko jadącymi samochodami, a dalej liczne podjazdy i zjazdy po drodze bez pobocza, aż do samego Szczebrzeszyna. Inną opcją jest ominięcie sporego odcinka CSRR i pojechanie z Radecznicy do Deszkowic, a stamtąd DW nr 848 do Szczbrzeszyna.
Drugie miejsce to odcinek pomiędzy wsią Dęby, a lasami Południoworoztoczańskiego Parku Krajobrazowego. Wybrane fragmenty poprzeplatane odcinkami lepszej nawierzchni poprowadzone są po drogach polnych z koleinami, rozjeżdżonych pojazdami rolniczymi, a także przez ciężki piach w lesie. Krajobrazowo jest tu pięknie, ale pokonanie ich wymaga mnóstwa cierpliwości i czasu. Jedyną możliwością ominięcia tej części trasy jest jazda po drodze krajowej nr 17, na której jeździ bardzo dużo ciężarówek lub też stoją one w długiej kolejce do granicy.
Dojazd na CSRR
Roztocze jako region jest niestety obszarem o dużym wykluczeniu komunikacyjnym, zwłaszcza pod względem możliwości dojazdu koleją. Najlepiej skomunikowanym miastem na trasie CSRR jest leżący na zachodzie Kraśnik, do którego dojeżdżają liczne całoroczne pociągi regionalne kursujące pomiędzy Lublinem i Stalową Wolą/Rzeszowem, a także pociągi PKP Intercity do/z Warszawy, Poznania, Szczecina, Krakowa, Katowic, Wrocławia i Bohumina w Czechach (stan na styczeń 2021). Niestety składy te nie oferują póki co możliwości legalnego przewozu rowerów (chyba że złożone jako bagaż – przynajmniej oficjalnie)
Całoroczne połączenia regionalne zapewniają pociągi pomiędzy Lublinem i Zamościem (do stacji Zawada) oraz z Jarosławia/Rzeszowa do Horyńca Zdroju. Na długiej i pięknej krajobrazowo roztoczańskiej linii kolejowej pomiędzy Zawadą, Zwierzyńcem, Suścem, Bełżcem, Hrebennem i Horyńcem pociągi regionalne kursują wyłącznie w wakacje zapewniając dojazd od strony Lublina i Jarosławia/Rzeszowa. Wstępny rozkład PKP na 2021 rok zakłada, że połączenia regionalne po Roztoczu będą realizowane w weekend majowy oraz codziennie w wakacje. W 2020 roku kursowały one wyłącznie w wakacyjne weekendy.
Jedynym składem dalekobieżnym przecinającym Roztocze Środkowe jest pociąg IC Hrubieszów - Stalowa Wola – Kraków – Wrocław, mający możliwość przewozu rowerów.
W przypadku dojazdu samochodem warto rozważyć wariant podróży liniowej, a następnie (w lecie) powrót do samochodu pociągiem regionalnym. Trzeba jednak pamiętać, że pociągi bywają zatłoczone a w środku potrafi jechać na raz po 20-30 rowerów i wejście do nich może być trudne lub niemożliwe.
Podróże po CSRR
Opisana poniżej podróż szlakiem łączy dwa wyjazdy z dziećmi, które odbyły się w sierpniu oraz wrześniu 2020 roku. Pierwszy sześciodniowy - pomiędzy Kraśnikiem i Bełżcem oraz drugi dwudniowy – pomiędzy Bełżcem i Hrebennem.
Dłuższy wyjazd odbyliśmy z żoną w pełnym czteroosobowym składzie z Tomkiem (lat 8) jadącym na własnym rowerze 20-calowym z sakwami oraz Frankiem (3 lata) jadącym w przyczepce. Wyjazd weekendowy odbyłem już sam tylko z dziećmi w podobnym układzie.
Centralny Szlak Rowerowy Roztocza Kraśnik – Bełżec 2020
Dzień 1
Lublin, godz. 17:15 w poniedziałek 3 sierpnia. Od dobrych pół godz. walczymy z czasem, by nie spóźnić się na popołudniowy pociąg do Kraśnika. Chcieliśmy wyjechać już o 12:45, ale załatwianie spraw przed wyjazdem się przeciągnęło. W ostatniej chwili kupiliśmy też nowy 4-os. namiot, bo w starej trójce byłoby zdecydowanie za ciasno. Potem nie wyrobiliśmy się na pociągi o 14:55 i 15:39, więc żeby ten dzień miał jeszcze jakiś wyjazdowy sens, musieliśmy zdążyć na regio o 17:53. Do dworca kolejowego mamy 5 km, a potem jeszcze musimy nadwyrężyć plecy by wnieść wszystkie rowery i przyczepkę po schodach – stacja jest w przebudowie, a windy nie lubią rowerzystów. Do odjazdu regio Lublin - Rzeszów zostaje niecałe 10 min., kupa czasu!
W pociągu nie ma tłumu, bilety na przejazd kupujemy bezpośrednio u konduktora, za 3 rowery, 2 osoby dorosłe i 1 szkolny płacimy 39,41 zł (Franek i przyczepka jadą za darmo). 45 min. później wysiadamy w Kraśniku, jest ciepły i przyjemny wieczór.
Centralny Szlak Rowerowy Roztocza zaczyna się przy dworcu kolejowym w Kraśniku. Niedawno w ramach projektu BikeLike Roztocze został na nowo oznakowany, więc śmiało można go (prawie) pokonywać nawet bez mapy. W sklepie robimy zakupy, a że poszedł i Tomek, to gdy wrócił wywołał lekką konsternację, a w zasadzie śmiech. W dobrej wierze kupił prowiant na kolację, w którym znalazło się m.in. mleko, olej, przyprawy i... piersi z kurczaka. Ostatecznie olej w stanie nienaruszonym wrócił do Lublina, mleko zostało wypite, a pierś... niestety nie przetrwała temperatury i musiała zostać spisana na straty.
Było coraz później, więc nie nastawialiśmy się na długą jazdę przed noclegiem. Trzymając się cały czas znaków ruszyliśmy w kierunku Szastarki. Już po paru km zaczęły się pierwsze górki i pierwsze pchanie rowerów, które towarzyszyły nam w szczególności na Roztoczu Zachodnim.
Zaczynało się robić ciemno, więc pilnie potrzebowaliśmy miejsca na nocleg. Za Słodkowem III na mapie widoczne były rozległe pola i droga odchodząca w bok. Tam trafiliśmy na pole i krzaki aronii, za którymi był częściowo wykoszony rzepak. Miejsce się spodobało, więc wszyscy łącznie z Frankiem zaczęliśmy oczyszczać podłoże pod namiot.
16 lat pozytywnych doświadczeń z namiotem Fjorda Nansena Patagonia III sprawił, że tym razem wybraliśmy ponownie FJ, ale większe Andy IV, z powiększonym przedsionkiem. Namiot okazał się wyśmienity dla składu 2+2, oferując mnóstwo miejsca w środku i możliwość schowania wszystkich sakw w przedsionku. Walcząc z komarami i bąkami skończyliśmy biwak i zrobiliśmy szybką kolację na palniku i butli. Na wyjeździe mieliśmy dwie butle i dwa palniki, by w razie czego mieć awaryjną rezerwę. Rowery i przyczepkę spięliśmy U-lockiem i łańcuchem pod aroniami, zasłaniając je dodatkowo namiotem. Po tym wszystkim, słuchając bajecznych dźwięków przyrody, poszliśmy spać.
Dzień 2
Słodków III.
Jest 5:10 rano, a na horyzoncie wzgórz zachodniego krańca Roztocza pomału wstaje słońce. Klimatyczne poranki zawsze są najlepszym argumentem do nocowania w namiocie gdzieś na odludziu. Są jeszcze lekkie mgły, ale temperatura już teraz zapowiada upał w ciągu dnia. Namiot, rowery i przyczepka całe mokre od rosy, ale zdążą jeszcze wyschnąć. Kolejno budzimy się i zaczynamy szykować śniadanie. O 9:30, jesteśmy prawie spakowani. Z dwójką dzieci, 8 sakwami, worem i gratami w przyczepce nie da się szybko zebrać, w ogóle nie ma co się na to nastawiać i od razu jest lżej na duchu.
Miejsce naszego noclegu praktycznie zbiegało się z granicą pomiędzy Wyżyną Lubelską (mezoregion Wzniesienia Urzędowskie) a Roztoczem (mezoregion Roztocze Zachodnie). Roztocze Zachodnie to region, którego lesistość jest dużo mniejsza niż dwóch pozostałych części - Środkowego i Wschodniego co wynika z rolniczego charakteru i żyznych lessowych gleb. Ten brak lasów po drodze mocno dał nam popalić, bo grzało od góry i od dołu.
Mijamy tablicę wsi Szastarka, a po lewej stronie na wzgórzu drugie Hollywood. Miejsce nie tylko dobrze widoczne, ale i dobrze wybrane, bo na odsłonięciu lessów. Od Hollywoodu czekała nas prawie 2 km wspinaczka pod górę do centrum Szastarki. Z przyczepką bez problemu, ale Tomek jechał wolno i trochę pchał, więc na górce od razu zrobiliśmy z Frankiem bazę pod sklepem, by po połączeniu składów kupić pierwsze tego dnia lody.
Były lody, ale później trzeba też zjeść coś konkretniejszego. Młodzież mleko z płatkami, my warzywa. Jak w każdej porządnej wsi, tak i w Błażku, pod sklepem jest ławeczka. Była 13:30, a na słońcu piekło, więc cień był dodatkowym bonusem.
Zbliżaliśmy się do Batorza, którego okolice słyną z przepięknych falujących krajobrazów pól. Mimo to ta część Roztocza, w porównaniu do rejonu Zwierzyńca, Józefowa czy Suśca, nie jest zbyt popularna wśród turystów, więc na szlaku i drogach ruch jest niewielki. Od Batorza jedziemy przez kilka kilometrów po płaskim terenie w dolinie Poru, który ma źródła w okolicy, odwadnia północną część Roztocza Zachodniego i wpada później do zalewu w Nieliszu.
Po płaskim znów pora na górki, a wjeżdżamy do Gminy Godziszów. Gmina jest znana w Polsce, bo to tu podczas referendum dot. wstąpienia Polski do Unii Europejskiej był najwyższy wynik na NIE (88%), a dodatkowo notuje ona rekordowe wyniki w wyborach pod względem frekwencji. Widoczny na witaczu herb gminy nawiązuje do czasów Ordynacji Zamojskiej i herbu Zamoyskich Jelita (włócznie) oraz bartnictwa (pszczoły).
Nadchodzi późne popołudnie, ruch na drodze jak w Nowy Rok o 6 rano, tylko wiatr hula po polach. Zaczyna się najpiękniejszy odcinek trasy tego dnia pomiędzy Otroczą i Chrzanowem. Takie wyjazdy dowodzą, że dzieci nie potrzebują zabawek by się bawić. Wystarczył kawałek wykopu, by się w nim z radością ganiać i podejmować próby wychodzenia na górę.
W tym sielskim krajobrazie ponownie razem z Frankiem znaleźliśmy się dosyć daleko z przodu. Więc na kolejnej górce, pod kapliczką, zrobiliśmy przerwę i czekamy. Czas płynie, wreszcie mama i brat pojawiają się na horyzoncie. A ponieważ my zwykle byliśmy z przodu i czekaliśmy, to Franek chciał "do mamy". Nie zawsze było to możliwe, ale tym razem droga pusta i widoczność dobra więc zostawiliśmy graty pod kapliczką i pobiegliśmy w dół, na spotkanie z biegnącym Tomkiem, który zostawił rower gdzieś tam w rowie. Dzieci wracają na górę, a ja wracam z drugim rowerem. W międzyczasie przyjechał kombajn, a jak kombajn to koszenie, więc jest atrakcja. Kombajn wjechał na pole, przy okazji robiąc trochę bałaganu na ulicy. No i stoimy i czekamy, podczas gdy Tomek… sprzątał drogę ze słomy.
W tym samym czasie minął nas jadący od strony Gorajca sakwiarz - dopiero pierwszy spotkany tego dnia. Szkoda, że ta część Roztocza nie jest popularna, bo jest gdzie się zmęczyć wśród sielskich krajobrazów. Jedziemy teraz doliną rzeki Biała Łada, dopływu Tanwi a dalej Sanu. To dopiero koniec lipca, więc bocianów nie brakuje.
Dochodzi godz. 19, gdy dojechaliśmy do Goraja. To historyczna miejscowość, wspominana już w XIV wieku, która od 1.01.2021 ponownie stała się miastem. Nas jednak interesuje przede wszystkim ciepły obiad. W centrum trafiliśmy na pizzerię i zamówiliśmy jedzenie na wynos, gdyż na rynku był piękny skwerek z placem zabaw i wiatą. Z przyjemnością zjedliśmy kolację w plenerze, a do tego trochę zostało na następny dzień do śniadania.
W miejscowości trudno spać w namiocie, więc musieliśmy wyjechać poza Goraj. Na deser tego dnia było więc ok. 1,5 km podjazdu i zakrętów, żeby z doliny rzeki wyjechać na wierzchowinę za Gorajem. Nie było lekko, ale przynajmniej nie trzeba już było robić żadnej kolacji. Miejsce na nocleg znaleźliśmy dosyć szybko, bo dróżka w bok, za krzaki i w pole malin. Nie było nas widać z drogi, a najbliższa zabudowa była w sporym oddaleniu. Do tego było równo, więc nic nie trzeba było nic odkrzaczać. Po jakichś 40 min., już w całkowitej ciemności, mieliśmy rozbity namiot, zorganizowane spanie i zabezpieczone rowery.
Dzień 3
Noc minęła spokojnie, jedynie ok. 4 próbowało lekko padać. W trasę ruszyliśmy ok. 8:50, znów było upalnie, ale większe zachmurzenie zapowiadało późniejsze atrakcje pogodowe. Na początku było z górki, ale na krótko, bo za chwilę pierwsze i nie ostatnie tego dnia procenty na znakach drogowych dały się we znaki. 10% pod górę z przyczepką i sakwami to już ponad możliwości, więc wszyscy zgodnie pchaliśmy rowery. Frankowi było to obojętne, czy jedzie czy jest pchany, więc mógł jak zawsze czytać swoje ulubione książki z Kicią Kocią.
Wieś Kondraty do której się wspinaliśmy leżała już na wierzchowinie, a z niej mieliśmy super zjazd do Hoszni Ordynackiej. Zbliżaliśmy się także do Szczebrzeszyńskiego Parku Krajobrazowego. W Hoszni Ordynackiej zrobiliśmy pierwszą przerwę przy wiejskim sklepie. To najlepszy rodzaj sklepów, gdy jest ławeczka i można miło pogadać z właścicielem. Tam oczywiście lody, dla Franka koniecznie te najbardziej ulubione o smaku gumy balonowej w kubeczku. Po przerwie ruszamy dalej i odbijamy w lewo na Gilów. Kawałek było lekko pod górkę, ale potem jeszcze lepiej, bo 11 %.
Z Frankiem jak prawie zawsze byliśmy pierwsi na górze, więc zostawiliśmy sprzęt na poboczu i poszliśmy na nogach w dół do reszty ekipy. We wsi Gilów zmieniamy azymut podróży, delektując się przepięknymi krajobrazami z roztoczańskiej wierzchowiny podczas kolejnego długiego zjazdu. Droga w dół była pusta i całkiem przyzwoita, więc dobiliśmy z Frankiem do prędkości 46,5 km/h. Czekając na drugą połowę składu na przystanku w Podlesiu minął nas dopiero drugi od wyjazdu z Kraśnika sakwiarz. Sam przystanek też jest ciekawostką, bo zachowały się na nim oryginalne tabliczki miejscowości i logo PKS-u z dawnych lat.
W Podlesiu CSRR nie biegnie do Radecznicy główną drogą, tylko odbija w bok przez teren Szczebrzeszyńskiego Parku Krajobrazowego. Przed nami była kolejna górka, a na horyzoncie niebo zaczynało zwiastować nadchodzącą burzę. W Podlesiu Małym skończył się asfalt i zaczęły betonowe płyty. Niezbyt luksusowe, ale przynajmniej nie błoto.
Jadąc główną drogą byłoby szybko i płasko, ale ten odcinek przez górkę bardzo nam się podobał (aczkolwiek apelujemy o asfalt, bo zjazd po tym to młocka dla przyczepki).
Samochodów tu nie było, a podjazd za trudny dla Tomka, więc nie było się gdzie spieszyć. Franek wysiadł z przyczepki prawie na początku i biegał z radością w tą i z powrotem, w górę i w dół. Szedł obok przyczepki, a potem się wracał ze mną, gdy szliśmy po rower Tomka. Trochę zeszło, ale udało się wjechać na górkę. Widok jak za każdym razem bardzo ładny, ale teraz to już naprawdę musieliśmy uciekać przed coraz bardziej słyszanymi grzmotami.
Betonowe płyty nie przeszkadzały w wolnym wjeżdżaniu czy pchaniu, ale o jakimkolwiek szybkim zjeździe nie było mowy, więc można było podziwiać piękny lessowy wąwóz (głębocznicę), który prowadził nad w dół prosto do Radecznicy.
W Radecznicy stajemy na sekundę koło kaplicy na wodzie pw. św. Antoniego, bo nad głową zrobiło się już czarne niebo. Nie było się gdzie schować, chyba że w klasztorze, który jednak leży na górce o ekstremalnie stromym podjeździe z perspektywy zawalonych sakwami rowerów. No nic, spróbujemy zdążyć... Wpychanie rowerów (bo o jeździe w ogóle nie było mowy) na tą górkę było istnym cierpieniem dla pleców, płuc, nóg i rąk. Na końcówce zaczęło padać, a gdy wpadliśmy pod arkady lało już na całego. Półgodzinną ulewę wykorzystaliśmy na nicnierobienie, ale dla dzieci samą atrakcją było ganianie się wokół kolumn i moknięcie.
Burza przeszła i wyszło słońce. Znów zrobiło się upalnie, więc mogliśmy wyjść z ukrycia i odwiedzić najsłynniejsze na Lubelszczyźnie sanktuarium św. Antoniego, zwane Lubelską Częstochową z przepięknym kościołem będącym bazyliką mniejszą.
W Radecznicy zjedliśmy jeszcze obiad i ruszyliśmy dalej przez Roztocze. Najedzony Franek szybko zasnął, więc hipopotam poszedł w ruch. Radecznica leży na krawędzi Roztocza Gorajskiego. Z niej trasa CSRR biegnie przez jakiś czas szeroką doliną rzeki Gorajec, która rozdziela Roztocze Gorajskie od Roztocza Szczebrzeszyńskiego.
Do wsi Dzielce był asfalt, ale dalej przed nami duża niewiadoma. CSRR biegnie przez lessowe wąwozy Szczebrzeczyńskiego Parku Krajobrazowego po nieutwardzonych nawierzchniach. Sam w sobie less już zapowiada atrakcje podczas jazdy rowerem, tu dodatkowo 2 godz. wcześniej przeszła ulewa a my mieliśmy do pokonania ponad 100 m różnicy wysokości. Gdy tylko wjechaliśmy do lasu, zaatakowały nas tysiące głodnych meszek i komarów, więc od razu trzeba było stanąć i się spryskać. Droga na razie była błotnistą ścieżką, ale póki nie było stromo to jakoś dawało radę jeszcze jechać.
Tymczasem nastał pierwszy cokolwiek bardziej stromy podjazd i skończyły się nasze nadzieje na przejechanie tego odcinka po CSRR. Permanentne lessowe błoto, nogi rozjeżdżały się na boki, nie tylko nie było mowy o jechaniu, ale nawet pchaniu. Rowery były za ciężkie, by złapać chociaż trochę tarcia na butach, zaprzeć się i próbować iść pod górkę. Wg mapy podjazd miał ponad 2 km, a potem było jeszcze kolejne 2,5 km po terenie względnie płaskim aż do kolejnego odcinka asfaltowego.
Chwila jazdy po lessie i błotniki były pełne błota. Daliśmy radę ze 20 m pod górkę, ale to było maksimum możliwości. Wycofaliśmy się, bo taka jazda nie miała sensu. Ten odcinek to jeden z dwóch na CSRR, który musi zostać poprowadzony inaczej albo wyasfaltowany, bo brak przejezdności jest dyskwalifikujący. Wąwozy Szczebrzeszyńskiego Parku są przepiękne, ale przez taki odcinek statystyczny turysta na trekingowym rowerze z sakwami, przyczepkami czy dziećmi nie przejedzie po jakimkolwiek deszczu i długo po nim.
Wróciliśmy do wsi Dzielce, otrzepując cokolwiek rowery z błota. Mieliśmy tylko jedno wyjście - pojechać na południe i przebić się przez SzPK po drodze krajowej nr 74.
Na północ od CSRR na mapie był też jakiś lokalny szlak rowerowy prowadzący do krajówki od strony Radecznicy, ale nie było żadnych powodów by przypuszczać, że jego stan będzie lepszy niż szlaku głównego.
Dojechaliśmy do DK74 i zaczęliśmy pchać. Ponad 2 km pod ciężką górę, zwykle po poboczu, ale z pędzącymi w górę i w dół samochodami. Jeżeli less na szlaku rowerowym to duży problem, tak brak odseparowanych dróg dla rowerów wzdłuż dróg krajowych to drugi. Walczymy z górką i nie jest lekko. Do tego Franek się obudził i chciał co chwilę wyjść, a gdy zobaczył betonowe klocki wzmacniające skarpę to dodatkowo chciał się na nie wspinać. Mama daleko z tyłu, dziecko marudzi, bo chce wyjść i mu nie dają, plecy bolą od pchania, Tomek wymięka w oddali, naprawdę można się było zmęczyć fizycznie i psychicznie.
Koniec końców, pokonanie tych 2 km pod górę zajęło nam 55 min. Chciało się odpocząć, ale nawet nie było gdzie, więc ruszyliśmy prosto asfaltem do Szczebrzeszyna.
Niedługo potem minęliśmy miejsce, w którym CSRR przecina DK74, ale szybki rzut oka na widoczny fragment i informacja z mapy, że stąd jest jeszcze 2,5 km po nieutwardzonej nawierzchni do początku asfaltu, wyleczyły nas z chęci do zjechania w bok. Z dwojga lepsza była krajówka. Jesteśmy na lessowej wierzchowinie, więc wszystko dookoła jest dużo niżej. Widać z niej nawet blokowiska Zamościa, odległego o ponad 20 km.
Już dawno minęliśmy tablicę "Szczebrzeszyn" ale mieliśmy jeszcze trochę górek i zjazdów przed sobą. W zasadzie tylko góra-dół, prawie wcale płaskiego, na szczęście im później tym ruch samochodowy był coraz mniejszy.
Wreszcie Szczebrzeszyn. Było już późno, bo 19, dlatego wizyta w mieście była dosyć krótka. Na początek pamiątkowe zdjęcie na rynku ze stworem, z którego słynie miasto - chrząszczem. My odpoczywamy, a Tomek w tym samym czasie kręci kółka nabijając kilometry, które dadzą mu potem najlepszy dzienny wynik w życiu (57 km). Miasto ma liczne zabytki i jest pięknie położone, ale musieliśmy ruszać dalej. Wróciliśmy więc na CSRR i wjechaliśmy na boczną drogę prowadzącą do Zwierzyńca przez Topólczę. Warto tędy jechać, bo po drodze jest także drugi szczebrzeszyński chrząszcz. Okoliczne wzgórza to teren bajecznych krajobrazów lessowych wąwozów, z których słynie rejon Szczebrzeszyna. Wspaniałe na wycieczki piesze, zwłaszcza jesienią.
W Wywłoczce dojechaliśmy wreszcie do Wieprza, najdłuższej rzeki płynącej wyłącznie na terenie województwa lubelskiego (303 km). Opuściliśmy także ostatecznie Roztocze Zachodnie, gdyż za doliną rzeki zaczyna się najbardziej znane i popularne wśród turystów Roztocze Środkowe (Tomaszowskie).
Była już noc, gdy dojechaliśmy do Zwierzyńca. Po drodze odwiedziliśmy jeszcze sklep spożywczy by zrobić zapasy na rano. Potem skierowaliśmy się prosto nad Zalew Rudka, gdzie znajduje się pole namiotowe. Wcześniej telefonicznie upewniliśmy się, że są na nim wolne miejsca. Znaleźliśmy wygodne miejsce pod płotem pomiędzy dwoma przyczepami kempingowymi. Pole znajduje się bezpośrednio przy plaży, za torami kolejowymi, więc nie w samym centrum Zwierzyńca. Jest spokojnie i bardzo fajnie, naprawdę warto. Pierwotne plany zakładały, że jedziemy bez przerw, ale górki i upały skłoniły do podjęcia jakże słusznej decyzji, by następny dzień i drugą noc spędzić tu na miejscu, dać dzieciom się wyszaleć nad wodą, a Tomkowi odpocząć.
Dzień 4
Obudziłem się po 6 rano, gdy większość gości kempingu jeszcze spała. Poza nami było kilku sakwiarzy, ale większość to osoby albo z kamperami/przyczepami, albo pod namiotem z własnym samochodem. Dzień odpoczynku swoją drogą, ale plan jest bogaty, więc o 7:30 wszyscy już jesteśmy na nogach. Sprzęt bezpiecznie spędził noc pod płotem, a my szykowaliśmy się na plażę.
Zalew Rudka znajduje się we wschodniej części miasta i powstał po spiętrzeniu Wieprza. Plaża jest ładna i piaszczysta, a przez kilka godzin, które na niej spędziliśmy nie było dzikich tłumów jak nad morzem. Rudka to też ważne miejsce, bo tu kończą się spływy startujące z okolic Obroczy. Wieprz na tym odcinku jest wyjątkowo piękny z licznymi meandrami i drzewami w nurcie, a jednocześnie bezpieczny, bo bardzo płytki.
Było przed 15, gdy wreszcie udało nam się, po stoczeniu "wojny" z dziećmi, wybrać rowerami do centrum na jakiś obiad. Od stacji kolejowej biegnie co prawda "ścieżka rowerowa", ale jakość infrastruktury rowerowej w Zwierzyńcu… Lata płyną, a nic się w tym temacie nie zmienia.
Rudka to nie jedyny zbiornik wodny w Zwierzyńcu, bo w samym centrum znajduje się staw kościelny na malutkiej rzeczce Świerszcz, dopływie Wieprza. Główną atrakcją jest tu kościół pw. św. Jana Nepomucena, znajdujący się na wyspie. Naszą standardową miejscówką żywieniową w Zwierzyńcu już od kilkunastu lat jest karczma Młyn. Świetne miejsce z bardzo dobrym jedzeniem, minus że czasami trzeba długo czekać przez nadmiar chętnych. Rowery zostawiliśmy na ulicy spięte ze sobą, krzywda im się nie stała.
Zjedliśmy obiad, więc można jechać dalej. Okrążyliśmy staw kościelny i podjechaliśmy na mostek prowadzący do kościoła. Sam kościół pochodzi z połowy XVIII w. Po drugiej stronie drogi znajdują się zabudowania Ordynacji Zamojskiej i browaru, którego historia liczy już ponad 200 lat, a po okresie przerwy ponownie jest w nim produkowane piwo Zwierzyniec. Naszym następnym celem był Ośrodek Edukacyjno-Muzealny Roztoczańskiego Parku Narodowego, znajdujący się przy drodze w kierunku Stawów Echo. Jest tam informacja turystyczna, toalety i muzeum, do tego duży parking, U-kształtne stojaki rowerowe i stacja naprawy rowerów.
Zostawiliśmy tam rowery i dalej poszliśmy pieszo w teren. Ścieżka przyrodnicza na Bukową Górę to najpopularniejsze miejsce wycieczek w Roztoczańskim Parku Narodowym. Park powstał w 1974 roku, ale sama Bukowa Góra została objęta ochroną już 40 lat wcześniej, w ostatnich latach istnienia Ordynacji Zamojskiej. Ścieżka początkowo biegnie w płaskim terenie, a nagle krajobraz robi się prawie górski. Bukowa Góra to naprawdę góra, choć w małej skali, ale przypominająca Drogę Królewską prowadzącą z Nowej Słupi na Święty Krzyż.
Weszliśmy na zalesioną wierzchowinę. Po jej drugiej stronie znajduje się jedna z najbardziej charakterystycznych panoram roztoczańskich wzgórz. W dolinie leży wieś Sochy, która bardzo ucierpiała podczas II wojny światowej (będziemy tam następnego dnia). Ze wzgórza można zejść do asfaltowej drogi i przez Stawy Echo wrócić do OEM, ale my wróciliśmy tą samą krótszą drogą. Odpięliśmy rowery i ruszyliśmy z powrotem na pole namiotowe.
Już pod wieczór rzutem na taśmę udało nam się z Tomkiem popływać kajakiem po Zalewie Rudka. Kajaki czy rowery wodne udostępnia odpłatnie obsługa z pola namiotowego, więc skorzystaliśmy. Słońce zaszło, cisza dookoła. Pływanie pod prąd kajakiem nie jest lekkie, ale chciałem pokazać Tomkowi chociaż fragment doliny Wieprza. Byliśmy tylko my, kaczki i reszta natury schowana w krzakach. Gdy zrobiło się już faktycznie ciemno zakończyliśmy nasze kajakowanie, ale nie dzień.
Poprzedniego wieczoru przyjechał do nas w odwiedziny kolega Leszek z Biłgoraja, a tego wieczoru koło nas rozbił się sakwiarz z Warszawy, jadący po Green Velo do Przemyśla. Spędziliśmy więc chyba ze 2 godziny, rozmawiając o rowerowych podróżach.
Dzień 5
Dochodzi 7 rano, więc nadszedł czas by się zbierać. Młodzież jeszcze śpi, co ma akurat tą zaletę, że nie robi harmidomu. Wadę, że cały proces jedzeniowo-ubraniowy blokuje spakowanie się jako całości. Ogarnialiśmy się w tempie budowania dobrobytu w Związku Radzieckim, a do tego kontynuowaliśmy ciekawe dyskusje turystyczne z Tomkiem z Warszawy. Już po spakowaniu się dyskusja nabrała bardziej grupowego charakteru z innymi biwakowiczami na polu. Koniec końców, dopiero o 10:10 ruszyliśmy w trasę.
Z pola namiotowego przejechaliśmy bez zatrzymania przez centrum, a potem stanęliśmy na chwilę przy informacji turystycznej RPN. Następnie leśną ścieżką równoległą do drogi ruszyliśmy na Stawy Echo. Miejsce niezwykle piękne i popularne, otoczone z każdej strony sosnowym lasem. Jest piaszczysta plaża i galeria widokowa. Niestety ogólnopolski problem nasilającej się suszy hydrologicznej sprawia, że w pewnych okresach prawie w ogóle nie ma w nich wody, co jest/będzie problemem dla lokalnej turystyki.
Nie mieliśmy niestety czasu, żeby posiedzieć nad Stawami Echo. By przejechać rowerem ze Zwierzyńca do Józefowa można skorzystać albo z trasy Green Velo przez Floriankę, albo pojechać tylko po drogach publicznych tak jak CSRR. Trasa przez Floriankę i RPN jest przepiękna i zamknięta dla ruchu samochodowego, choć zauważalne są problemy ze stanem nawierzchni (ostatnio jechałem jesienią 2018). Jadąc nowym asfaltem dotarliśmy do wsi Sochy. Po prawej stronie jadąc od Zwierzyńca, koło kościoła, znajduje się cmentarz, na którym pochowane są zamordowane ofiary niemieckiej pacyfikacji wsi w 1943 roku.
Sochy to długa wieś, podobnie jak podjazd, który mieliśmy do pokonania. Na jego końcu była krzyżówka i drzewo, gdzie czekaliśmy w cieniu na resztę wolniej jadącej ekipy. Przykład miejsca slow life, jak podczas podróży po Ukrainie. Było pod górkę, to jest i parę chwil z górki do doliny, w której leży wieś Szozdy. Pożegnaliśmy się z łącznikiem Green Velo i przecięliśmy linię kolejową Zwierzyniec - Stalowa Wola, oraz Linię Hutniczą-Szerokotorową (dawniej Siarkową). Po naszej prawej stronie widać było zalesione wzgórze - Górę Marchwianego, na której w 2019 roku powstał wysoki na 52 m nadajnik sieci komórkowej udający... drzewo.
W Tereszpolu-Kukiełkach zrobiliśmy pierwszą przerwę, a w Górecku Starym ponownie „powitaliśmy” się z głównym szlakiem Green Velo. W lesie przed Józefowem wjechaliśmy na DW853 Tomaszów Lubelski - Biłgoraj. Green Velo ma swoje wady, ale i plusy, bo wzdłuż wielu dróg mimo wszystko powstały asfaltowe drogi dla rowerów, z których chętnie korzystamy.
Tak dotarliśmy do Józefowa, rowerowej stolicy Roztocza, trafiając na wstępie na miejscowy zalew. Pora była obiadowa, więc nasz plan zakładał jedzenie w jakże znakomitej pierogarni u pana Henryka. Przez miasto jedziemy zgodnie ze znakami CSRR, czyli trochę naokoło do centrum.
Gdy dojechaliśmy do centrum, to najpierw zaszliśmy do Pawilonu Geoturystycznego, gdzie trafiliśmy na panią Kingę. Pogadaliśmy o bieżących sprawach rowerowych, ale trzeba było pędzić by zdążyć przed zamknięciem pierogarni. Tyle że nasza koncepcja pierogów w pierogarni wzięła w łeb, bo choć spodziewaliśmy się ruchu w porze obiadowej, to nie aż takiego. Kolejka wielka, całe siaty do odbioru na wynos, niemożliwe było nawet określenie czy i w ogóle będzie szansa na obiad. W tej sytuacji zdecydowaliśmy, że jednak poszukamy jadła gdzieś indziej (do pierogarni będzie okazja wrócić) i stanęło na tym, by wrócić nad zalew i połączyć obiad z odpoczynkiem.
Zalew jest świetny, zwłaszcza jak ktoś ma dzieci i szuka wypoczynku, to śmiało może tu przyjeżdżać. Bo plaża i woda to jedno, ale jest też bardzo fajna restauracja "U Dzidy". Zjedliśmy w niej pyszną pizzę i nie tylko, a do tego ceny są przystępne. Po obiedzie był kolejny plażing. Dzieci zachwycone, bo nachylenie plaży wobec wody pozwalało na zbieganie i skakanie do niej.
Było super, ale super się skończyło, gdy musieliśmy się zbierać. Było jeszcze trochę km do przejechania, a każdy km mniej, to później większa presja czasu ostatniego dnia i godziny odjazdu pociągu. Po 18:30 i licznych prośbach, a potem groźbach, udało się zebrać do kupy i wyjechać, ale cośmy się potem po drodze od Tomka nasłuchali....
Dochodziła 19, gdy wyjeżdżaliśmy z Józefowa w kierunku Suśca i ponownie wjechaliśmy na drogę dla rowerów zbudowaną przy okazji Green Velo. Poza tym słońce było za plecami, na niebie pojedyncze chmurki, można by tak jechać prosto do Władywostoku.
Dojechaliśmy do Hamerni, tam GV odbija najprostszą drogą w prawo w stronę Czartowego Pola i Suśca, my pojechaliśmy naszym szlakiem prosto przez las. Od Hamerni do Nowin leśny odcinek to taki „coś tam coś tam” szuter, ale po konsultacji z jadącymi z naprzeciwka rowerzystami nie było powodu by profilaktycznie ominąć las po GV. Od Nowin ponownie jechaliśmy po asfalcie, przejeżdżając też linię kolejową Rejowiec - Bełżec.
Mieliśmy ogólnie trzy koncepcje noclegu. Pierwsza w sosnowym lesie, druga na polu namiotowym w Majdanie Sopockim, a trzecia na polu w Suścu.
Potem zostały dwie ostatnie opcje, a żeby dojechać do Majdanu spróbowaliśmy drogi przez las. Wcześniejszy skrót zaczynał się przy torach, ale nie było tam (chyba) opcji, żeby zjechać z przyczepką. Wybraliśmy więc ścieżki "na oko" na azymut. Zjechaliśmy z asfaltowej drogi na północ i jechaliśmy, póki co było równo i szeroko, aby trochę korzeni i strzelające szyszki. Lata temu chodziłem po tych lasach będąc na ćwiczeniach terenowych na studiach.
Na początku szło nieźle, ale im dalej w las, tym nasza ścieżka zrobiła się coraz węższa, potem w ogóle nieprzejezdna. Zdecydowaliśmy, że skoro planujemy jednak pole namiotowe, to wrócimy do głównej drogi i pojedziemy do Suśca. Majdan Sopocki też jest świetny, podobnie jak jego zalew, ale stamtąd mielibyśmy potem sporo dodatkowych kilometrów ostatniego dnia.
Słońce zaszło, a my dopiero dojeżdżaliśmy do Oseredka. Było około 21, gdy dotoczyliśmy się na pole namiotowe w Suścu, wcześniej oczywiście upewniając się co do wolnych miejsc. Pole w Suścu jest bardzo duże, ale w przeciwieństwie do tego w Zwierzyńcu są tam liczne domki i obiekty turystyczne, tyle że bardzo nadgryzione zębem czasu. Ogromnym plusem jest z kolei to, że pole leży wśród wysokich sosen, więc to prawie jak nocleg w lesie. Komu wystarczy namiot może spać tu, kto chce lepszego standardu ma do wyboru liczne domki w okolicy, dla dzieci np. bardzo fajny jest ośrodek Roztoczanka.
Po przyjeździe odnaleźliśmy starsze małżeństwo, które zarządzało obiektem, dokonaliśmy opłaty (15 zł za osobę) i zaczęliśmy się rozbijać. Oświetlania koło nas nie było, więc całość odbyła się przy latarkach. Po postawieniu namiotu i zabezpieczeniu wszystkiego, mogliśmy pójść spać.
Dzień 6
Obudziliśmy się przed 6:30, a gdy minęła 8 na polu zaczęło się życie. Koło nas stała jedna przyczepa i jeden kamper, poza tym ruch był w okolicznych domkach.
Wykorzystaliśmy stolik i ławeczki, by zorganizować śniadanie. Było chłodno, nie na krótki rękawek. Dochodziła 10, gdy wreszcie udało nam się zebrać. Ponownie żałowaliśmy, że odjeżdżamy, bo miejsce pod sosnami samo prosiło się o dłuższy pobyt i zrobienie ogniska.
Ruszyliśmy drogą na wschód, mijając po drodze pomnik Kargula i Pawlaka. Lokalizacja nieprzypadkowa, bo właśnie w Suścu w 1930 roku urodził się Sylwester Chęciński, reżyser trylogii "Sami Swoi", "Nie ma mocnych" i "Kochaj albo rzuć" ale także "Rozmów Kontrolowanych".
CSRR i GV biegną prosto drogą w kierunku Tomaszowa Lubelskiego, ale tuż obok w lasach na pograniczu Roztocza i Kotliny Sandomierskiej znajduje się słynny Rezerwat "Nad Tanwią" z progami skalnymi zwanymi szumami. My niestety nie mamy czasu, by tam podjechać. Na trasie są tu pasy rowerowe. Na drodze zamiejskiej jest to akceptowalne rozwiązanie dla osób dorosłych, ale pod dzieci lepsza byłaby droga dla rowerów.
Zjechaliśmy z głównej drogi i zgodnie ze szlakiem skierowaliśmy się do Wólki Łosinieckiej. To jeden z najprzyjemniejszych odcinków CSRR, biegnący przez lasy i wsie z minimalnym ruchem samochodowym. Na skraju Łosińca stanęliśmy na chwilę, gdyż znajduje się tam cmentarz wojenny na którym pochowano żołnierzy poległych w tej okolicy w dniach 18-20 września 1939 roku. Następnie przecięliśmy główną drogę, by dotrzeć do Maził. To fajna miejscowość, taka prawie na końcu świata, gdzie i na CSRR kończy się asfalt. Toczyliśmy się wolno, bo droga była jak po bombardowaniu. Na szczęście w miarę twarda, więc nie było ryzyka, że się zakopiemy. Ale i tak - do dostosowania pod trasę rowerową.
CSRR prawie cały biegnie po terenie woj. lubelskiego, ale na moment wjechaliśmy na teren woj. podkarpackiego. W Podlesinie także pożegnaliśmy już na stałe szlak Green Velo, który odbił w stronę Narola. W lesie za wsią czekał nas ostatni podjazd na wyjeździe, a potem cały czas już tylko z górki do Bełżca.
Minęliśmy tablicę Bełżca i opuściliśmy szlak, by zobaczyć piękną drewnianą cerkiew grecko-katolicką pw. św. Bazylego z 1756 roku, która znajduje się przy dosyć ruchliwej drodze wojewódzkiej 865 do Jarosławia. Wreszcie dojechaliśmy do centrum i skrzyżowania z DK nr 17. Do pociągu zostały bezpieczne 2 h, więc zasięgnęliśmy języka, gdzie można zjeść obiad. Tak trafiliśmy do restauracji Karpiówka, godnej polecenia, bo zachęca i bardzo dobre jedzenie i wystrój wnętrz, a do tego w środku i na zewnątrz pływają sobie ryby.
Po obiedzie mieliśmy jeszcze ok. 40 min. wolnego czasu. Tomek z Dorotą pojechali więc do sklepu, a my z Frankiem zrobiliśmy błyskawiczny wypad na południe, bo dosyć dawno nie byłem już na terenie byłego obozu zagłady. Co do zasady nie są to miejsca przewidziane do pokazywania dzieciom, ale w przeciwieństwie do Majdanka czy Auschwitz w Bełżcu (tak jak Sobiborze czy Treblince) nie ma komór gazowych czy baraków, a jedynie miejsce pamięci.
Był to jeden z kilku obozów (obok m.in. Treblinki i Sobiboru) powstałych w ramach Akcji Reinhardt - zagłady Żydów w Generalnym Gubernatorstwie. Jego budowa rozpoczęła się jesienią 1941 roku po inwazji III Rzeszy na ZSRR - wcześniej w Bełżcu znajdował się obóz pracy, a sama granica III Rzesza - ZSRR biegła praktycznie po linii późniejszego obozu. Początek eksterminacji i rozpoczęcia Akcji Reinhardt datuje się na 17 marca 1942 roku, kiedy to do obozu przybył pierwszy transport z getta w Lublinie i ze Lwowa. Zagłada w Bełżcu trwała do końca 1942 roku, z przerwą na rozbudowę systemu zagłady. Zginęło tu ok. 450 tysięcy osób, w większości Żydów z terenów Generalnego Gubernatorstwa, krajów Europy Zachodniej i ZSRR. Zginęło także ok. 1500 Polaków.
Teren Muzeum jest dosyć duży, a czas do pociągu zaczął nam jakoś błyskawicznie uciekać, więc końcówka to już był bardzo szybki trucht z Frankiem na rękach do roweru, który musieliśmy zostawić na zewnątrz. Na peronie byliśmy ponownie wszyscy razem. Pociąg stoi więc po zrobieniu pamiątkowego zdjęcia wskoczyliśmy do środka. Poza nami było jeszcze ze 3 rowerzystów. Kupiliśmy bilety u konduktora (2x22 zł normalny, 1x 13,86 zł ulgowy i 3x 7 zł rowery) i ruszyliśmy w drogę do Lublina.
Ponieważ były wakacje, a pociągi powrotne są tylko dwa, było gwarantowane, że rowerzystów będzie dużo. Z tego powodu nigdy nie bralibyśmy pod uwagę wsiadania gdzieś po drodze, bo byłoby to w takim składzie i z przyczepką ryzykowne. W Suścu czy Zwierzyńcu dosiadali się kolejni rowerzyści, tak że na dole już nie było miejsca. Ledwo wsiąść udało się także panu na elektrycznym wózku inwalidzkim. Kulminacja była w Zawadzie, gdzie skomunikowanie miało wahadło z Zamościa. Wtedy rowerów jechało w pociągu już pewnie ze 25 czy 30, a gdy ktoś wysiadał po drodze musiał nieźle kombinować, by się wydostać. My mieliśmy wygodnie, jadąc od pierwszej do ostatniej stacji i mając rowery pod ścianą.
Było późne popołudnie, gdy nasz pociąg dojechał do Lublina. Wszyscy z mniejszym bagażem się zabrali, my na spokojnie załadowaliśmy graty i ruszyliśmy do domu.
Centralny Szlak Rowerowy Roztocza Bełżec – Siedliska/Hrebenne 2020
1,5 miesiąca później…
Na drugi weekend września zapowiadała się piękna pogoda, co postanowiliśmy wykorzystać i dokończyć wakacyjny wyjazd. W trzyosobowym składzie z Tomkiem na własnym rowerze i Frankiem w przyczepce objechaliśmy liczącą 59 km trasę Bełżec - Lubycza Królewska - Hrebenne - Prusie - Werchrata - Goraje - Bełżec.
Czy się jedzie na weekend czy na tydzień to nie ma znaczenia, bo i tak trzeba zabrać ze sobą kupę gratów. Dwa rowery, przyczepkę, sześć sakw, worek z namiotem i jeszcze to co jechało na i w przyczepce. Około 13 udało nam się zebrać i wyjechać z Lublina, by po 15 znaleźć się w Bełżcu. Ponieważ po wakacjach pociągi już nie kursowały, musieliśmy pojechać samochodem, więc meta musiała być niestety tam, gdzie start. Godzinę później jesteśmy zapakowani i możemy ruszać, chwilę wcześniej zupełnie nie planowanie spotkaliśmy się także z kolegą Leszkiem, który wracał do Lubyczy.
Ruszyliśmy zgodnie ze szlakiem, mijając tereny dawnej lokomotywowni koło stacji w Bełżcu. Trasa przez Szalenik biegnąca równolegle do DK17 jest przyjemna, zwłaszcza na pierwszym odcinku, gdzie jest równy asfalt. Na znaku widzimy też tabliczkę "Szlaku nad Sołokiją", my samy znajdujemy się na szerokiej wierzchowinie.
Pierwsza przerwa była "w polu", gdy czekaliśmy na wolniej jadącego pod górę Tomka. Franek zobaczył pole i chciał pobiegać, potem dojechał brat i za chwilę zaczęli się obaj ganiać. Dzieciom naprawdę niewiele trzeba do dobrej zabawy. W kępie zieleni przed lasem dostrzegamy też pierwszy bunkier Linii Mołotowa. Za wsią Szalenik w lesie po lewej stronie mapa podpowiadała obecność następnego bunkra. Teren był jednak ogrodzony i niepewny, więc nie ryzykowaliśmy wchodzenia dalej.
Nawierzchnia między lasem z bunkrem, a Lubyczą znacznie się pogorszyła, trzęsło i bujało na boki, więc jechaliśmy dosyć wolno. Tak dotarliśmy do Lubyczy Królewskiej. W centrum zrobiliśmy dodatkowe zakupy i ruszyliśmy w kierunku wsi Dęby. Wcześniej w planie była jeszcze wizyta w Kniaziach, bo - wstyd się przyznać - nigdy nie widziałem ruin cerkwi św. Paraskewy. Ale pora była późna, a nam zależało, żeby jeszcze trochę km tego dnia przejechać, tym bardziej że nawierzchnia szlaku i jego przejezdność za Dębami była zagadką.
Podjazd na wierzchowinę z Dębami był powolny, ale po dobrym asfalcie. Dookoła nas roztaczała się piękna panorama wschodniego Roztocze, za to skończył się asfalt. Krótko walczyliśmy z ciężkimi kocimi łbami znanymi z dróg Polesia ukraińskiego, a potem wjechaliśmy na betonową starą kostkę. Pola dookoła wsi Dęby to rejon koncentracji bunkrów Linii Mołotowa, zgrupowanych w ramach Punktu Oporu Dęby, należącego do Rejonu Umocnionego Rawa Ruska. Jest ich tu kilkanaście, zachowanych w różnym stanie.
Sama Linia Mołotowa powstawała w latach 1940-41 wzdłuż zachodniej granicy ZSRR z III Rzeszą/Generalnym Gubernatorstwem po zajęciu wschodnich terenów II RP po Pakcie Ribbentrop-Mołotow. Niejako miała ona zastąpić budowaną w latach 30-stych Linię Stalina, biegnącą wzdłuż granicy z II RP, która po Pakcie znalazła się kilkaset km dalej na wschód. Linia Mołotowa nie spełniła swojego zadania, a jedynie punktowo zdołała opóźnić atak Wehrmachtu po 22.06.1941 roku, gdyż była nieukończona od strony budowlanej oraz brakowało na niej wyposażenia i pełnego ilostanu ludzkiego.
Niedaleko za wsią Dęby CSRR odbija w lewo, a stan nawierzchni robi się coraz gorszy. Wjechaliśmy na powszechną bolączkę polskich szlaków rowerowych. Na szczęście tuż przed naszym przyjazdem nie padało, bo na tej drodze byśmy się utopili w błocie.
Jednocześnie fakt, że było sucho trochę pomagał, ale tylko trochę, bo zaschnięte twarde koleiny i gruz w niektórych dziurach pozwalały na jazdę z minimalną prędkością.
Tzn. na dobrym MTB bez sakw i przyczepki dałoby się jechać szybciej, ale z 5 sakwami na wąskich oponach niezbyt, a dla dziecka w przyczepce byłaby to ścieżka zdrowia.
Krajobrazy skoszonych pól, zwłaszcza przed zachodem słońca, były bajeczne.
Ale ten odcinek CSRR wymaga pilnego wyasfaltowania, bo taka nawierzchnia eliminuje większość ruchu turystycznego. Także o ile oznakowanie CSRR jest bardzo dobre, to są nieliczne wyjątki. Przez brak jednej tabliczki skręciliśmy w lewo, zamiast w prawo i po kilkuset metrach musieliśmy zawrócić. Zaczynał się wieczór, słońce się już chowało, a my jeszcze nie znaleźliśmy miejsca na nocleg. Nawierzchnia w dalszym ciągu była zmienna i utrudniająca jazdę, jak nie błoto i koleiny to kamienie, chociaż przyzwoity szuter też się pojawił.
Minęliśmy Potoki i wjechaliśmy do lasu, będąc już na terenie Południoworoztoczańskiego Parku Krajobrazowego. Ale zrobiło się ciemno, las był dosyć gęsty, a przy samej drodze spać nie chcieliśmy. Mapa pokazywała, że poniżej szlaku znajduje się śródleśna polana z kilkoma domami, którą postanowiliśmy zbadać. W efekcie znaleźliśmy w miarę niezłe miejsce na skraju pola a pod lasem, ok 150 m od najbliższych zabudowań.
Rozbijanie obozu z dwójką brykających dzieci zajmuje trochę czasu, więc dopadły nas już całkowite ciemności. I wtedy się zaczęło, namiot stoi, śpiwory karimata i alumaty wrzucone, część gratów też, rzeczy z rowerów się skończyły, a nie ma naszego Hipolita. Lekka konsternacja, szukamy jeszcze raz wkoło namiotu i nic. Biorę więc lustrzankę i oglądam zdjęcia zrobione wstecz - staje się jasne, że pluszak zgubił się po drodze, gdzieś pomiędzy postojem koło bunkra za Szalenikiem, a Lubyczą Królewską, pewnie na tej wyboistej asfaltowej drodze.
Dzieci w płacz, ogólnie załamka, bo Hipolit jeździ z nami na każdy wyjazd z przyczepką i jest prawie członkiem rodziny. Napisałem więc ok. 19:30 do Leszka, że jest taka sytuacja, co uruchamia falę poszukiwań. W międzyczasie Leszek sam jeszcze objechał po nocy samochodem drogę, którą jechaliśmy, ale niczego nie znalazł. Daliśmy znać, gdzie nocujemy, więc spotkaliśmy się drugi raz tego dnia. Ogarnęliśmy kolację, zabezpieczyliśmy rowery, a gdy Leszek pojechał wbiliśmy się do namiotu. Noc była chłodna, ale za to niebo było pełne gwiazd.
Akcja poszukiwawcza na Facebooku sprawiła, że post udostępniło mnóstwo osób z terenu Gminy Lubycza Królewska czy powiatu tomaszowskiego. I gdzieś ok. 21:40 dostaliśmy od Leszka informację, że Hipolit się odnalazł, radość jest więc ogromna. Odbierzemy go następnego dnia wracając do Lublina.
I w tym miejscu jeszcze raz - wszystkim zaangażowanym w poszukiwania - serdecznie dziękujemy!
Jest około 5:30 rano w niedzielę, spania już nie ma więc wychodzę z ciepłego namiotu. Na polanie jest lekka poranna mgła, jest zimno i wilgotno. Robię parę zdjęć i wracam do środka, bo ani to pora na śniadanie, ani na dalsze spacery, gdy dzieci są same w namiocie. Po 7 zaczęliśmy się pomału organizować i zbierać graty. Wrzuciliśmy cokolwiek na ząb, ale większe śniadanie zaplanowane było dalej na trasie. Po 8 rano byliśmy gotowi do drogi, poranne zimno ustąpiło i można było jechać w krótkim rękawku i spodenkach.
Z naszej polany wróciliśmy do "głównej" drogi, po której początkowo dało się jechać. CSRR niejako okrąża "naszą" polanę, więc za chwilę na leśnej krzyżówce odbiliśmy na południe. I tam zaczęły się ciężkie schody. Ponieważ nasze wyjazdy traktujemy jako przygodę to co do zasady jesteśmy mentalnie przygotowani na wszelkie atrakcje, jakie mogą pojawić się na trasie. Jednocześnie będąc osobiście związanym z branżą turystyczną i angażując się w promocję i rozwój turystyki rowerowej, na pewne rzeczy patrzę przez pryzmat jakości oferty dla turystów, którzy chcieliby z danego produktu skorzystać i niekoniecznie robić to w bushcraftowym stylu. Odcinek, na który wjechaliśmy nie ma żadnej przyszłości jako szlak rowerowy (tym bardziej jako CSRR) i chciałby, żeby było to apel o jak najszybsze rozwiązanie tego problemu.
Na starcie widząc piach spotkaliśmy przypadkową osobę i spytaliśmy, ile "tego" jest. Miało być mniej, było chyba z kilometr czy coś podobnego, ale straciliśmy tu aż 40 min.
Dla nas było to jedynie opóźnienie na dalszą trasę i późniejsze śniadanie, ale postawmy się w sytuacji turystów, którzy kończą wyjazd i mają np. sztywną godzinę odjazdu pociągu z najbliższej stacji. Piach był tak gęsty, że trzeba było odpiąć przyczepkę i każdy rower przepychać oddzielnie. Franek całą sytuację odbierał nieco inaczej, bo miał dużą piaskownicę dla siebie i mógł sobie pobiegać w lesie. Piach się szczęśliwie skończył gdzieś na leśnej krzyżówce. Nie było tam nowych pomarańczowych znaków, a jedynie stare białe tabliczki o dosyć niejasnych wskazaniach. Piachu już nie było, a szlak biegł momentami dosyć mocno zarośniętą ścieżką.
Po piachach i krzakach szuter, który się pojawił, był oazą luksusu.
Po kilkuset metrach CSRR odbijał znów w bok na liczący 1,3 km łącznik, z którego potem po bardzo dobrym asfalcie przez las można zrobić pętlę i dojechać do Siedlisk, a potem do Hrebennego. Nas jednak zaczął gonić czas, bo po ponad godzinie od wyjazdu mieliśmy przejechane góra 2,5 km. Zignorowaliśmy więc łącznik i pojechaliśmy dalej prosto do DK17 po szutrowej drodze.
Na DK17 korek ciężarówek przed granicą zaczynał się już w Lubyczy. My musieliśmy przejechać ok. 2 km obok nich, dla Tomka był to stres i wcale tego nie ukrywał. Jechaliśmy jeden za drugim, z bezpiecznym odstępem, gdyby ktoś miał otworzyć drzwi lub wyjść zza kabiny. Niebezpieczne było szczególnie to, że ciężarówki czasami objeżdżały inne, więc każdy bez wyjątku pojazd przed nami trzeba było obserwować i słuchać, czy ma włączony silnik, w razie czego stawać i dać się zauważyć.
Wreszcie zjechaliśmy z obwodnicy i ruszyliśmy lasem mocno nierówną drogą w kierunku torów kolejowych. Naszym celem był łącznik pomiędzy stacją Hrebenne, a granicą z Ukrainą. Po tym torze kiedyś jeździło "Roztocze" z Warszawy Zachodniej do Rawy Ruskiej, a teraz zarastają ją krzaki. Nie ma wygodnego przekraczania granicy ani pociągiem tutaj, ani pieszo/rowerem na pobliskim przejściu samochodowym. Natomiast z historycznego punktu widzenia jest to XIX-w. linia kolejowa, którą wybudowano dla połączenia Lwowa i Bełżca przez Żółkiew i Rawę Ruską. W czasach rozbiorów te tereny należały go Galicji, a granica z Kongresówką znajdowała się tuż za Bełżcem. Rawa Ruska była jednocześnie ważnym węzłem kolejowym, tam zbiegały się w/w linia oraz linia Jarosław - Rawa - Sokal.
Docieramy następnie do centrum Hrebennego, jest niedziela niehandlowa, wszystko pozamykane. Wracamy na CSRR, którym do Siedlisk pojedziemy "pod prąd" z racji ominięcia odcinka w lesie. Obok nas znajdowało się przejście graniczne Hrebenne - Rawa Ruska. Paszportów nie braliśmy, bo nie było sensu – za mało czasu i obostrzenia covidowe na granicy. Tamtą część CSRR i ogólnie ukraińskiego Roztocza objeździliśmy rowerami (także z przyczepką) w różnych wariantach w ostatnich latach.
Głównym i najcenniejszym zabytkiem miejscowości jest cerkiew pw. św. Mikołaja, wznosząca się na skarpie ponad obwodnicą. Cerkiew pochodzi z końca XVII w. i jest wspólnie użytkowana przez miejscowych katolików i grekokatolików. W Hrebennem nie było dobrego miejsca na śniadanie, więc popędziliśmy drogą wojewódzką do Siedlisk.
Centrum Siedlisk jest wspaniałym miejscem na przerwę, są zadaszenia, ławki, a dzieci mają gdzie pobiegać. Zarządziliśmy odpoczynek "ile będzie trzeba", wyciągnęliśmy cały zapas jedzenia i picia oraz uruchomiliśmy butlę z palnikiem. Dla potrzebujących przy wiacie jest też stacja naprawy rowerów, stojaki rowerowe i sporo tablic informacyjnych z mapami. Prawdziwy, porządny węzeł turystyczno-informacyjny obok Muzeum Skamieniałych Drzew.
Zanim ruszyliśmy na Podkarpacie, trzeba było jeszcze objechać choć część atrakcji w Siedliskach. Pierwszą był kurhan tatarski, gdzie mieli zostać pochowani Tatarzy po bitwie z 1672 roku. Jednak to z czego najbardziej słyną Siedliska to skamieniałe drzewa. By to sprawdzić wystarczy zrobić "puk, puk" i poczuć moc dawnych drzew sprzed kilkunastu milionów lat. Odwiedzając kurhan i skamieniałe drzewa zataczamy koło i wracamy ponownie pod greckokatolicką cerkiew pw. św. Mikołaja z 1901 roku, przy której jedliśmy śniadanie.
Kiedyś za Siedliskami kończyła się droga, która jednak istniała na wielu mapach, przez co znane były przypadki kierowców, których miejscowi musieli potem wyciągać z lasu.
Teraz jest to równa asfaltowa droga, którą przekraczamy granicę województw lubelskiego i podkarpackiego. Tam pożegnaliśmy się z CSRR, który odbił wcześniej w lasy, by po wspomnianej już pętli wyprowadzić ruch w kierunku Bełżca i Zwierzyńca.
My pojechaliśmy dalej prosto przez teren woj. podkarpackiego, odwiedzając Prusie, Werchratę i okolice Krągłego i Długiego Goraja – najwyższych wzniesień polskiego Roztocza, by zakończyć wycieczkę późnym popołudniem w Bełżcu.
Podsumowanie
CSRR nie jest łatwym szlakiem, ale jego przejechanie jest bardzo dobrym miejscem do rozwijania wśród dzieci umiejętności w zakresie turystyki rowerowej i testowania ich możliwości i wytrzymałości. To, obok pięknych roztoczańskich krajobrazów, stanowi największą nagrodę po jego przejechaniu.
Oczywiście nie zmienia to faktu, że CSRR powinien być szlakiem generującym ruch turystów rowerowych, więc problem przejezdności niektórych odcinków musi zostać jak najszybciej rozwiązany.
Aleksander Wiącek
Kierunek wschód - podróże i turystyka rowerowa
Komentarze
Zalogowani użytkownicy nie muszą wpisywać kodu bezpieczeństwa. Zarejestruj się teraz lub zaloguj się jeśli masz już konto.