Cudowna podróż - o wyjeździe rowerowym po Szwecji z dwoma maluchami
„Jakkolwiek Marcin był tylko domowym gąsiorem, słyszał o przewodniczce, która nazywa się Akka i ma przeszło sto lat. Uważana była za tak mądrą, że tylko najdzielniejsze dzikie gęsi przyłączały się do jej stada”.
Od kiedy rok wcześniej trafiliśmy z niespełna dwuletnią córeczką do Szwecji (nieco z przypadku, uciekając z Rugii), odkąd (już całkiem z przypadku) znaleźliśmy pomnik gęsi Akki z Kebnekajse na przylądku Smygehuk, odkąd spaliśmy na dziko na pięknej bezludnej plaży – wiedzieliśmy, że wrócimy do Szwecji. Akka podpowiedziała nam, że moglibyśmy kiedyś podążyć na północ śladami Nilsa Holgerssona – jej małego towarzysza ze Smygehuk – i reszty dzikich gęsi z jej stada. Tak zrodził się pomysł na naszą własną Cudowną Podróż.
POLSKA
„Chłopcu zakręciło się tak bardzo w głowie, że długo nie wiedział, co się z nim dzieje. Wiatr świszczał wokoło i huczał w piórach ptaków, których skrzydła rozcinały z szumem powietrze. Trzynaście gęsi otaczało go ze wszystkich stron, wszystkie trzepotały skrzydłami i gęgały głośno. Szumiało mu w uszach i mieniło się w oczach; nie wiedział, czy leci nisko, czy wysoko nad ziemią, ani też, dokąd leci. Wreszcie o tyle oprzytomniał, że zaczął myśleć o tym, dokąd to gęsi niosą go z sobą”.
Gąsior Marcin miał jednego, my - dwoje małych pasażerów: ponad 2,5-letnią Łucję, zaprawioną już w sakwiarskich bojach i niespełna 4-miesięcznego Antka, którego dorobkiem był dotąd tylko 3-dniowy wyjazd w Pieniny i jedna nocka w namiocie w Poleskim Parku Narodowym. Nie wiedzieliśmy, jak zniesie dłuższą włóczęgę, ale po doświadczeniach z Łucją byliśmy dobrej myśli.
Pierwszy etap naszej podróży to przejazd samochodem z okolic Lublina do Gdańska. Auto zostawiliśmy na parkingu pod blokiem na południowych obrzeżach miasta. Etapem drugim miał być przejazd rowerami do Gdyni, ale istniało ryzyko, że spóźnimy się na prom, złapaliśmy więc pociąg. W międzyczasie okazało się, że mimo jakiegoś już tam doświadczenia, spakowaliśmy za dużo rzeczy. Już na stacji kolejowej musiałem dokonywać pierwszych napraw: gięły się i urywały śrubki zbyt obciążonych bagażników. Jakoś przejechaliśmy o własnych siłach Gdynię i dotarliśmy do terminala promowego. Okazało się, że nasze rowery nie mogą sobie stać wśród samochodów na pokładzie. Mieliśmy je zaczepić za przednie koła pionowo na specjalnym wózku z hakami. Takie przepisy w StenaLine... Bałem się uszkodzeń widelców i kół, ale na szczęście nic się nie stało. Trzeci etap do rejs. Płynęliśmy na noc i był to dobry pomysł, bo odpoczęliśmy. Rano, w Karlskronie, wytoczyliśmy się na brzeg. Pogoda była niepewna, a Łucja wpadła w panikę, gdy nasz prom ruszył w rejs powrotny.
BLEKINGE
„Wkrótce Nils stanął na wielkim placu targowym, znajdującym się przed kościołem. Plac zabrukowany był okrągłymi, nierównymi kamieniami, po których tak trudno było chodzić naszemu malcowi jak dużym ludziom po błoniu zasypanym grudami ziemi. [...] Gdy stanął na placu targowym Karlskrony, zobaczył ratusz i katedrę, z której dachu dopiero co zszedł. Zapragnął wrócić na górę do dzikich gęsi. Na szczęście plac był zupełnie pusty. Nie było widać ani jednego człowieka”.
Najpierw cofnęliśmy się kilka kilometrów z nowego portu do centrum Karlskrony, by zobaczyć stare miasto, stary port, największy w Szwecji drewniany kościół (Kościół Admiralicji), mały posąg przedstawiający Nilsa Holgerssona, który swego czasu odwiedził to miejsce wraz z dzikimi gęsiami i drewnianą figurę starego Matsa Rosenboma.
„Chłopiec stanął przed ową figurą i przyglądał się jej. Był to barczysty chłop na krótkich nogach, z szeroką, czerwoną twarzą o czarnych włosach i kruczej brodzie. Na głowie miał czarny, drewniany kapelusz, ubrany był w brązowy, drewniany surdut, szerokie szare, drewniane spodnie i czarne, drewniane buty”.
Z miasta przegoniły nas wreszcie czarne chmury, a deszcz trochę zmoczył już kilka kilometrów na wschód za miastem. Do tego w naszych przeciążonych bagażnikach pogięły się śruby mocujące, o opadnięte bagażniki zaczęły ocierać opony. Zaczął się kryzys, aż tu nagle, z najbrzydszego pobocza, jakie znaleźliśmy w Szwecji podczas całego wyjazdu, zobaczyłem otoczony lasem... sklep metalowy. Trochę nie wierzyłem, ale był jednak prawdziwy, bo kupiłem tam nowe śruby, tulejki, nakrętki itd. (plus zapas), zamontowałem i ruszyliśmy dalej.
Gdy łapał nas deszcz, chowaliśmy się na przystankach przy drodze i była to okazja do zabawy z Łucją i do karmienia Antka. Kiedy przestawało padać, jechaliśmy dalej. Po około 30 kilometrach postanowiliśmy się rozbić w lesie. Tego dnia zrobiliśmy już ok 50 km. Pojechałem jeszcze tylko do najbliższych zabudowań po wodę do mycia i gotowania na wieczór i na rano. Pierwsza noc minęła spokojnie, choć w promieniu 4 metrów od namiotu były trzy wielkie mrowiska... Nie dało się znaleźć lepszego miejsca, bo tam gdzie nie było mrowisk, pod 3 cm warstwą gleby znajdowała się lita skała i nie dało się wbić śledzi.
Kolejnego dnia, po śniadaniu złożonym z obowiązkowej owsianki i kawy, wyruszyliśmy na północ trzymając się bocznych dróżek. Przez Kristianopel, Torsås, Söderåkra i wioskę Gunnarstorp dojechaliśmy do rezerwatu Örarevet. Tak właściwie o tym, że to rezerwat, dowiedzieliśmy się dopiero na miejscu z tablicy informacyjnej. Przy plaży były przebieralnie, prysznice, ławki, stoły – słowem pełen luksus. Dojechaliśmy tam dość wcześnie, więc było dużo czasu na zabawy, gotowanie, zabawy, zabawy... Namiot rozbiliśmy po 21.00 kilkaset metrów od tego miejsca, w niewidocznym z lądu ani z morza miejscu. Wiem, wiem, w rezerwacie nie wolno się rozbijać. Na usprawiedliwienie mam tylko to, że skorzystaliśmy z miejsca, które wyglądało na często wykorzystywane w ten sposób (ślady po ogniskach), nie było tam jakiejś dziewiczej przyrody, tylko trzciny z jednej i krzaki z drugiej strony namiotu. Rano, nie zostawiając po sobie żadnego śladu, wróciliśmy w rejon plaży na śniadanko. Mama, tata i córka zjedli owsiankę, a synek chciał tylko mleko.
KALMAR
„Przypomnij sobie tylko okręg nad cieśniną Kalmar: nigdzie chyba nie ma żyźniejszych pól żytnich. Masz tam przecież pole przy polu, zupełnie jak tutaj w Skanii. Doskonała to ziemia i wszystko na niej rośnie”.
Trzeciego dnia dojechaliśmy do Kalmaru. Obejrzeliśmy zamek, piknikowaliśmy w parku zamkowym, poszliśmy na lody. Po parku spacerowały dzikie gęsi – jasny znak, że byliśmy na właściwej drodze. Potem pojechaliśmy na wyspę Svinö, gdzie była plaża z widokiem na robiący wrażenie most łączący kontynentalną Szwecję z Olandią. Przed nocą objechaliśmy wyspę dookoła i wytypowaliśmy miejsce na namiot. Spotkaliśmy też kilkoro starszych Szwedów, którzy bywali w Polsce, życzyli nam powodzenia i uświadomili nas, że wyspa Svinö to... rezerwat. No już trudno, pomyśleliśmy, nie będziemy na noc wyjeżdżać z wyspy z powrotem do miasta. Solidnie schowaliśmy nasz obóz w krzakach.
[W tym miejscu wyjaśnię, jak wyglądał nasz wieczór, być może ktoś dzieciaty (i nie tylko) ciekaw jest strony technicznej obozowania z dziećmi na dziko. Po wytypowaniu miejsca (chociaż „typowanie” uprawialiśmy tylko w zaludnionych regionach, poza miastami nie miało to sensu, wszędzie były dobre miejsca na namiot) udawałem się po wodę. Czasem brałem ją z publicznych łazienek lub ujęć, czasem trzeba było iść do ludzi. Wodę lałem do 20-litrowego wora (tak z 2/3 pojemności). W obozowisku wór wieszało się na kierownicy roweru albo na gałęzi – wór miał wygodny kranik i końcówkę prysznicową. 2 litry lało się z niego do gara i gotowało. Litr zagotowanej wody lało się do termosu, drugi litr przeznaczało się na ugotowanie makaronu/parówek/ryżu. Zdradzę też taki myk autorstwa Ewy: po ugotowaniu makaronu nie wylewać z niego wody, tylko dosypać do gara sos w proszku – dzięki temu nie trzeba robić sosu oddzielnie i na wyjazd wystarczał jeden gar. Kolejne 7-10 litrów wody z wora szło na prysznic dla całej rodziny (z tym, że dzieci łatwiej było umyć „z butelki”), na pranie (pralka turystyczna – genialna sprawa!) i na mycie zębów na noc. Reszta wody była na rano].
Po opuszczeniu Kalmaru i przejechaniu kilkunastu kilometrów wzdłuż wybrzeża, odbiliśmy w głąb lądu, kierując się najkrótszą drogą w stronę malutkiej wioski Sevedstorp. Co prawda miejsce to nie leżało na szlaku „Cudownej Podróży” Selmy Lagerlöf, ale stanowiło centrum wydarzeń opisanych przez inną wspaniałą pisarkę szwedzką – Astrid Lindgren. Chodzi oczywiście o „Dzieci z Bullerbyn”. Dotarcie tam zajęło nam kolejne 4 dni. Trasa prowadziła głównie przez lasy, pośród jezior, czasami szutrowymi dróżkami, była lekko pofałdowana. Nie było problemów z miejscówkami, z wyjątkiem trzeciego dnia, gdy koniec trasy wypadł nam w miejscowości Hultsfred i byliśmy zmuszeni do skorzystania z miejskiego kempingu nad jeziorem Hulingen. Razem z nami nad jezioro przybyło stado dzikich gęsi!
„Zanim się gąsior i chłopiec spostrzegli, siedzieli już na brzegu jeziora. ‘Pewnie tutaj przenocujemy’ pomyślał chłopiec i zeskoczył z grzbietu gąsiora. Stał na wąskim, piaszczystym brzegu, a przed nim roztaczało się dość duże jezioro”.
Kemping był dość głośny, ale za to sąsiadował z małym skansenem. Mimo to Łucja stwierdziła, że najlepsze są jednak noclegi na dziko. Zgodziliśmy się z nią.
BULLERBYN
Podjazd do samego Bullerbyn był morderczy – głównie dlatego, że się go nie spodziewaliśmy. Ale gdy zza ostatniego zakrętu zobaczyłem zarys Zagrody Północnej, wstąpiły we mnie dodatkowe siły. W dzieciństwie uwielbiałem zarówno książkę „Dzieci z Bullerbyn”, jak i nakręcony na jej podstawie film. Co ważne, film nakręcono w autentycznym, opisanym przez pisarkę miejscu. Astrid Lindgren była tu, właśnie tu, opisała te domki i tę stodołę, opisała te właśnie drzewa i te pagórki. Miejsce zostało zachowane w stanie możliwie niezmienionym: nawierzchnia drogi jest nieutwardzona, parking jest schowany w pewnej odległości za wzgórzem po drugiej stronie ulicy, nie ma tu żadnych tandetnych stoisk z chińskimi rupieciami czy billboardów, reklam itp. Restauracja i sklepik z pamiątkami są schowane w stodole. Efekt psuł tylko zaparkowany przez obecnych mieszkańców samochód. Mimo to byłem wzruszony, że mogę to miejsce zobaczyć na własne oczy. Rozglądałem się na wszystkie strony spodziewając się, że zaraz zza węgła wyskoczy Lasse z Bossem, albo zobaczę w oknie domu buzię Lisy, Anny albo Britty, albo usłyszę płacz małej Kirsten kłócącej się z Ollem... Zjedliśmy w restauracji pyszne kanebullar (tradycyjne bułeczki cynamonowe) i ręcznie wyrabiane krówki, wypiliśmy dużo kawy, a Łucja była szczęśliwa, że może w stodole poskakać sobie ze stryszku na stertę siana. Zostaliśmy w tym cudownym miejscu dość długo, bo upał się zrobił niemiłosierny, ale wreszcie nadszedł czas na kontynuowanie podróży. Zatrzymaliśmy się jeszcze tylko na chwilę nad jeziorem Mossjön, w którym Dzieci łowiły swego czasu raki i patrzyliśmy na wyspę, na której szukały one skarbów. Byłem naprawdę wzruszony...
To w Bullerbyn wypadła nam mniej więcej Połowa Trasy do Sztokholmu, tak więc w razie czego nie opłacało się wracać do Karlskrony, tylko trzeba było jechać naprzód. Zawsze po minięciu Połowy Trasy jedzie mi się jakoś tak psychicznie lżej. Łucja zaczęła natomiast intensywnie pytać, czy w takim razie daleko jeszcze do Lublina? Tłumaczyliśmy jej, że musimy najpierw dojechać do Sztokholmu, bo to niedaleko tego miasta jest port, z którego statek zabierze nas do Polski. Żeby dziecku łatwiej było zrozumieć, ile dni nas dzieli od statku, Ewa wymyśliła fajny sposób: zawiązaliśmy na kawałku linki namiotowej węzełki oznaczające pozostałe dni podróży i daliśmy ją Łucji do przyczepki. Codziennie rano w „magiczny” sposób jeden węzełek znikał. W ten sposób dziecko na własne oczy widziało, że zbliżamy się do celu i nie denerwowało się naszymi mglistymi tłumaczeniami.
Zmierzaliśmy w stronę Vimmerby „Trasą Astrid Lindgren”. W Vimmerby znajdował się park rozrywki poświęcony twórczości pisarki, ale zbliżał się już wieczór, trzeba było powoli szukać miejsca na nocleg, wszyscy byli zmęczeni upałem – nie zatrzymywaliśmy się tam więc. Nocleg znalazłem kilka kilometrów dalej, na wykoszonej polanie w lesie. Gdy poszedłem do najbliższej zagrody po wodę, mieszkająca tam starsza pani (chyba jedyna Szwedka nie mówiąca po angielsku) zapraszała nas na nocleg do ogrodu, ale wytłumaczyłem jej, że rozbiliśmy już obóz nieopodal w lesie.
W tym miejscu muszę wspomnieć o jednej sprawie, na którą byliśmy nie do końca przygotowani: kleszcze. Łapaliśmy je prawie codziennie pomimo stosowania repelentów. Co gorsza, wyrwaliśmy ich kilka nawet z Antka, który nie chodził przecież po krzakach (wcale nie chodził). Doszliśmy do wniosku, że te pajęczaki nie czekają biernie, aż napatoczy się żywiciel, tylko aktywnie się do niego kierują (po powrocie do domu potwierdził to mój brat – biolog). Bardzo żałowaliśmy, że nie zaszczepiliśmy się wszyscy na kleszczowe zapalenie mózgu (zrobiliśmy to natomiast natychmiast po powrocie do kraju). Na szczęście żadne z nas na nic nie zachorowało. Ale trochę nerwów się najedliśmy.
Minąwszy Blackstad skierowaliśmy się do miasteczka Gamleby. Jechało się dobrze, dzieci słodko spały, cisnęliśmy dość ostro, chcieliśmy zdążyć przed zamknięciem sklepów, aż tu Ewie napęd odmówił posłuszeństwa. Wyglądało to poważnie, jakby piasta padła, ale okazało się, że to tylko kaseta się odkręciła i rozkręciła na kawałki. Dokonałem szybkiej naprawy nie budząc dzieci! Mówiłem sobie „brawo”. W Gamleby uzupełniliśmy zapasy i zaczęliśmy szukać miejsca na namiot za miastem. Pierwsza miejscówka okazała się klubem dla psów, więc pojechaliśmy kawałek dalej i po prostu zapytałem miejscowych, gdzie się można rozbić. Wskazano nam niewielkie wzgórze nad rzeczką. Po rozbiciu obozu zszedłem nad rzeczkę, żeby się wykąpać i wtedy dostrzegłem tabliczkę informacyjną. Rzeczka okazała się być tak naprawdę wąską zatoką Bałtyku, a wzgórze... cmentarzyskiem wikingów z IX-X wieku. Ściemniało się, w głębokiej czarnej wodzie rosły wielkie, ocierające się o ciało wodorosty i zrobiło mi się dość nieswojo. Bałem się, że zobaczę zaraz pod wodą bladą zjawę w rogatym hełmie albo poczuję, jak coś mnie łapie za nogę... Jeszcze bardziej nieswojo musiała czuć się Ewa, gdyż poszła popływać już całkiem po ciemku, a zdążyłem ją uprzedzić, w jakim miejscu jesteśmy. Nie była mi za tę informację wdzięczna.
Wypada tutaj wspomnieć o specyficznym podejściu Szwedów do ich łąk. Zauważyliśmy, że traktują je z wielką troską; kilkakrotnie sugerowali nam, że lepiej żebyśmy się rozbili pod ich domami, niż na łące. Sprawa się wyjaśniła, gdy na jednym z noclegów, gdy byliśmy daleko od drogi ale na widoku, przy drodze zaparkowała kobieta i pytała, jak stoją nasze rowery i namiot: na skoszonej, czy na nieskoszonej trawie. Nie wiedząc, co będzie korzystniej brzmiało powiedziałem, że namiot stoi pół-na-pół. Kobieta prosiła, żeby chociaż rowery postawić na nieskoszonej trawie, bo ludzi może kłuć w oczy, że stoją na łące, gdzie kosi się trawę przeznaczoną dla krów. Od tamtej chwili pilnowaliśmy się pod tym względem. Rowery w Szwecji nie mogą stać na skoszonym!
ÖSTERGÖTLAND
Następny odcinek trasy zaprowadził nas do Valdemarsvik, ładnej miejscowości położonej nad malowniczym fiordem. Tu również byliśmy zmuszeni do skorzystania z kempingu, bo dzieci nie dałyby rady jechać dalej.
[Podam tutaj przykład wspaniałego działania aplikacji MAPY.CZ: mianowicie pokazała ona, że niedaleko nas jest ujęcie wody. Faktycznie było – kran na zewnątrz sklepu. Działał. Brawo, MAPY.CZ!].
Kolejnego dnia pokonaliśmy ponad 70 km, w tym około 30 km szutrówkami i dwukrotnie przeprawialiśmy się promami: przez zatoki Slätbaken i Bråviken. Jedząc lody w przystani koło wyspy z ruinami zamku Stegeborg, spotkaliśmy dwóch sakwiarzy z Niemiec, z których jeden przywitał nas „Cześć!” Okazało się, że urodził się w Polsce. Razem z kolegą jechał do Sztokholmu, miał tam dojechać jeszcze dziś. My – dopiero za parę dni. Wieczorem, już po drugiej przeprawie, wykąpaliśmy się wszyscy w zatoce i parę kilometrów dalej znalazłem dobre miejsce na namiot – na osłoniętej skarpie ponad drogą. Tego wieczoru na kolację był makaron z serem i konserwą – danie, które dla Łucji jest do dziś najlepszym jedzeniem na świecie. Antek musiał zadowolić się samym mlekiem.
Tu może opiszę w skrócie, jak wyglądał nasz poranek. Mianowicie pozostałe w worze z wieczora 2-3 litry wody szły na poranne mycie zębów i uzupełnienie bidonów. Poranną kawę przygotowywałem z pół litra wrzątku z termosu (nalanego tam wieczorem). Pozostałe pół litra gorącej wody z termosu szło na przygotowanie kawy po południu. Do robienia kawy używaliśmy Aeropressa – urządzenia opisanego swego czasu na łamach „Rowertour” jako sakwiarski Święty Graal. A obowiązkowa owsianka? W Szwecji opracowaliśmy świetny „myk”, żeby nie trzeba jej było rano gotować: wieczorem należało płatki owsiane zalać jogurtem, np. owocowym (w Szwecji jogurty kupowało się w litrowych kartonikach). Rano były miękkie i pyszne, choć zimne. Dzięki powyższym „mykom” nie traciliśmy rano godziny czasu na przygotowanie śniadania i oszczędzaliśmy sobie nerwów z tym związanych.
SÖDERMANLAND
Kolejny nocleg wypadł nam nieopodal jeziora Norasjön, na łące osłoniętej dookoła lasem. Po rozbiciu obozowiska przeszliśmy się nad jezioro z nadzieją na kąpiel, ale okazało się, że z jeziora korzystają tylko krowy. Plaża i woda, choć ogólnie piękne, nie nadawały się niestety do użytku. Ale było tam bardzo ładnie, a w krzakach był kamienny mostek z tabliczką informującą, że jest on zabytkiem, zaś z mapy zorientowaliśmy się, że nieopodal znajduje się pałac Tullgarn, letnia rezydencja rodziny królewskiej. Postanowiliśmy obejrzeć go rano.
Upał obudził nas wszystkich bardzo wcześnie. Sprawnie, w 40 minut (nasz rekord) zwinęliśmy obóz i zjedliśmy śniadanie i ruszyliśmy do pałacu. Zwiedziliśmy tylko park pałacowy i przystań, bo drzwi do pałacu były zamknięte. Chyba jeszcze wszyscy spali.
SZTOKHOLM
Tego dnia po zrobieniu 60 km wjechaliśmy do Sztokholmu. Obawialiśmy się trochę tego wielkiego miasta, ale jak się okazało – zupełnie niepotrzebnie. Nawigacja MAPY.CZ poprowadziła nas fajnymi ścieżkami rowerowymi wytyczonymi pośród parków i zagajników, i zanim się spostrzegliśmy, wczesnym popołudniem byliśmy już w centrum miasta.
„A kiedy przeczytasz wszystko o Sztokholmie, wtedy pomyśl o tym, co ci powiedziałem, że Sztokholm ma siłę, która przyciąga. Najpierw przybył tutaj król, następnie dostojni panowie wybudowali tu swoje pałace. Potem ciągnęli jedni za drugimi, tak że Sztokholm nie jest już teraz miastem dla siebie albo dla najbliższego otoczenia, lecz jest miastem dla całego państwa”.
Kilka dni wcześniej znaleźliśmy tani hotel w dzielnicy Älvsjö. Było tam cicho i miło, i do tego tyle kawy, ile się zdoła wypić. Naładowawszy nasze wewnętrzne akumulatory, jeszcze tego samego dnia postanowiliśmy - robiąc dodatkowych 20 km - pojechać do muzeum okrętu Vasa, gdzie można podziwiać wydobyty z dna Bałtyku ogromny XVII-wieczny galeon zbudowany specjalnie na wojnę z Polską. Galeon ten zatonął zaraz po wyjściu z portu, przewrócony dwoma potężnymi podmuchami wiatru, niczym polskim boskim Kamikadze. Naprawdę warto go zobaczyć, zwłaszcza, że były na nim polskie akcenty – jakie, odsyłam do poczytania sobie w Internecie. Osobiście okręt ten zrobił na mnie większe wrażenie niż cokolwiek, co do tej pory oglądałem w muzeach. Nawet Łucja była pod wrażeniem. A Antek zażądał mleka.
Po Sztokholmie jeździło się świetnie – jak na miasto. Drogi rowerowe były wygodnie poprowadzone, gdzie tylko się da - terenami zielonymi, w wielu miejscach w sposób uprzywilejowany w stosunku do dróg dla samochodów. Nigdzie nie musieliśmy np. przeprowadzać rowerów na drugą stronę jezdni, bo tu akurat ścieżka rowerowa się kończyła. Nie było na nich krawężników, co jest szczególnie istotne przy jeździe z dziećmi w przyczepce. Nie było zakazów dla rowerów w samym centrum i na starym mieście, można było jechać deptakami.
W Sztokholmie spędziliśmy 3 noce. Jeszcze w okolicach Vimmerby, czyli kilka węzełków wcześniej, Ewa zaklepała kajutę w promie z Nynäshamn do Gdańska, a potem mieliśmy tempo jazdy trochę lepsze od zakładanego, tak więc w stolicy Szwecji mieliśmy jedną dobę dodatkową w stosunku do pierwotnych założeń. Jako że poprzedniego dnia troszkę przegięliśmy z kilometrażem (80 km), dzień następny miał być przeznaczony tylko na odpoczynek, ale jednak nie wytrzymaliśmy i pojechaliśmy do najstarszego na świecie muzeum pod otwartym niebem w dzielnicy Skansen, czyli do ... skansenu. Był to jeden z obowiązkowych punktów naszej podróży, jako że miejsce to odwiedził mały NIls Holgersson w drodze na Daleką Północ.
„W wielkim muzeum w Skansen pod Sztokholmem, gdzie zgromadzono na otwartym powietrzu tyle osobliwości z całej Szwecji, mieszkał przed wielu laty mały, stary człowieczek, zwany Klemensem Larsonem. Pochodził z Hälsinglandu i przybył do Skansen, aby tutaj wygrywać na skrzypcach stare tańce i pieśni ludowe”.
Skansen jest wielki i piękny, pełny nie tylko zabytkowych budowli z różnych epok, ale również zwierząt: niedźwiedzi, łosi, reniferów, wilków, rosomaków, fok, dzikich gęsi oraz zwierząt gospodarskich. Są też place zabaw, więc Łucji naprawdę się podobało, bo Antek to tylko chciał mleka. Zjedliśmy też sobie deser i kawę w klimatycznej kawiarni urządzonej w starej chałupie. Z najwyższego punktu Skansenu, przy obserwatorium, rozciągała się panorama centrum Sztokholmu wraz z cieśninami z pływającymi po nich wielkimi statkami.
Trzeci dzień pobytu w stolicy spędziliśmy na porządkowaniu ekwipunku, praniu, oglądaniu bajek po szwedzku, uzupełnianiu prowiantu i na zabawach na pobliskich placach zabaw. Na dotarcie do promu oddalonego o 60 km mieliśmy dwa węzełki na magicznym postronku Łucji, czyli dwa dni, ale woleliśmy znów ruszyć w trasę i jeszcze raz pospać w namiocie, niż siedzieć jeszcze jeden dzień w hotelu. Tak więc koło południa wyruszyliśmy i niespiesznym tempem skierowaliśmy naszą karawanę do Nynäshamn. Noclegu poszukaliśmy sobie po przejechaniu około 50 km, po drodze wstępując jeszcze do zamku-hotelu Häringe nad morzem. Piękne miejsce, do tego przyjazne: zaproszono nas z dziećmi do skorzystania z łazienki i zwiedziliśmy ogród z basenem, park i przystań. Ostatnią noc w Szwecji spędziliśmy niedaleko domu sympatycznej Szwedki („tam na łące lepiej nie spać, ojciec może się wkurzyć, tam jest trawa dla krów, a przecież trzeba czasem sikać, rozbijcie się przed domem...”).
No i stało się. Ze sznureczka zniknął ostatni supełek. Jechaliśmy niespiesznie, zatrzymywaliśmy się w wielu miejscach: przy przedszkolu (plac zabaw), w parku miejskim, pod sklepami, wreszcie w porcie (plac zabaw). Zrobiliśmy zakupy na rejs, pogadaliśmy z sakwiarzami z Polski, którzy tu właśnie zaczynali dopiero swoją przygodę. Potem w przystani wystaliśmy się w kolejce, w której nikt nas nie przepuścił mimo płaczących dzieci, i nikt nie powiedział, że nie musimy w niej stać, bo mamy już bilet online (a pytaliśmy). Już na promie spotkaliśmy inną parę sakwiarzy, przesympatycznych ludzi, zaproponowaliśmy skorzystanie z naszego prysznica (mieliśmy wypasioną kajutę). Sakwiarka skorzystała.
Rejs upłynął spokojnie, Łucja była na dyskotece na środku morza i obejrzała swój pierwszy film w kinie.
Za to wyjazd z gdańskiego portu to był horror, ale to temat na inne opowiadanie. Po kilkunastu kilometrach łamania przepisów w potwornym upale dotarliśmy do samochodu. Od stania zepsuła się w nim klima, więc aż do zachodu słońca jechało się ciężko, co 15 minut postój, bo dzieci nie wytrzymywały. Późną nocą dotarliśmy do Lublina.
Zrobiliśmy na rowerach około 800 km, a cały wyjazd zajął nam trzy tygodnie. Przejechaliśmy tylko ćwierć drogi Nilsa, ale przecież trzeba coś zostawić na potem, prawda? A jak było? Ciężko, ale fajnie. Szwecja to świetny kraj na wyjazd z dziećmi. Najbardziej ceniliśmy sobie małą gęstość zaludnienia, obfitość miejscówek do spania na dziko, dobre i spokojne drogi. W przyszłości chcielibyśmy kontynuować wyprawę dalej na północ, na przykład z miejsca, gdzie skończyliśmy. Zobaczyć tajgę, tundrę i Kebnekajse, skąd pochodziła Akka. I tak zrobimy, ale już w piątkę :).
Tekst i zdjęcia:
Michał Markowski, Lublin
Chcesz przyczynić się do powstawania takich treści i utrzymania serwisu?
Komentarze
Zalogowani użytkownicy nie muszą wpisywać kodu bezpieczeństwa. Zarejestruj się teraz lub zaloguj się jeśli masz już konto.